Drewniany dworek

Weekend pełen czarów

Niektórzy znają moją słabość do świata fantazji i czarów, głównie tego książkowego. Jednak tym razem nie o magii płynącej z książek, ale o takiej roztaczanej przez prawdziwe miejsca i ludzi.

Nasz weekend pełen czarów rozpoczął się późnym czwartkowym popołudniem, choć nic tego nie zapowiadało. Mąż wrócił do domu, dzieci stęsknione zaatakowały go z miejsca. Zjedliśmy obiad, szykowałam się do wyjścia. Zwykła codzienność. I może nic by się nie wydarzyło, gdybym nie znała dobrze Mężula.

Kilka dni wcześniej wspominał o jakimś projekcie, wyjeździe. Oczywiście w długi weekend. Nie byłam zadowolona i rzuciłam tylko, że może byśmy wszyscy pojechali. Kolejne dni przyniosły jednak dziecięce przeziębienie, kaszel, smarki – znany scenariusz. Temat wyjazdu przepadł pod toną chusteczek higienicznych.

W rzeczony czwartek sytuacja nie wyglądała już tak źle, a na twarzy Mężula malowały się wątpliwości. Zobowiązał się, zrezygnował, wprowadził zamieszanie, krótko mówiąc – nawalił,  choć bardzo tego nie lubi. Ostatecznie, mógłby jechać sam, ale nasz kolejny długi weekend osobno zarówno jemu, jak i nam nie bardzo odpowiadał.

Należę do osób, których równowaga (z trudem utrzymywana) nie cierpi chaosu i spontanicznych zmian planów. Jednak patrząc na minę Mężula, stojąc w drzwiach, bo wybierałam się na umówiony trening (też nie lubię odwoływać czegoś w ostatnim momencie), stwierdziłam – jedziemy.

Ogarnięcie podekscytowanej bandy, pakowanie i zostawienie domu w jako takim porządku zajęło dwie godziny. I to już ocierało się o magię. Jeśli jedziesz z dziećmi w nieznane miejsce, pogoda stoi pod znakiem zapytania, to przydałoby się spakować wszystko, co tylko wpadnie w ręce. Ale ponieważ zależało nam na czasie, powstrzymałam te zapędy i wzięłam tylko podstawowy zestaw przetrwania plus karton mleka owsianego, modląc się po cichutku, by to nie był jedyny posiłek moich dzieci.

O 21:00 zapakowani do samochodu wyruszyliśmy w noc. Dzieci w pięć minut po starcie zasnęły, a dwu godzinna podróż upłynęła spokojnie, bez przygód. Kilka minut przed 23:00, zgodnie z wytycznymi, skręciliśmy za polem kukurydzy, w wąską, krętą, wspinającą się ku górze dróżkę. Po chwili w oddali widać było ciepłe światła migające w oknach, a w końcu dotarliśmy przed urzekający, majestatyczny drewniany dworek. W tym momencie przepadłam i choć w ciemnościach nie było wiele widać, wiedziałam, że tu będzie mi dobrze.

Godzina była już późna, więc nie zwiedzaliśmy przybytku, ale udaliśmy się do naszego pokoju, na samym szczycie.
Spało się nam tak dobrze, że zaspaliśmy na śniadanie. Na szczęście miłe panie, nie wygoniły nas ze stołówki. Moje obawy co do wyżywienia też zostały rozwiane. Specjalne potrzeby moich dzieci zostały uwzględnione bez najmniejszych problemów.

jesienne-figle-czardworek

Większą część dnia spędziliśmy, zwiedzając budynek i jego otoczenie. Pogoda, choć wyglądała na jesienną, przyniosła, jak dla mnie, zbyt dużą dozę chłodu. Ponieważ w środku trwały przygotowania do wieczornego przedstawienia: scenografia, próby, staraliśmy się nie przeszkadzać za bardzo. Ulubionym zajęciem dzieciaków było ganianie matki po schodach tam i z powrotem. Drugą opcją cieszącą ich małe główki, było testowanie możliwości piętrowych łóżek. Oczywiście, matczyne serce było gotowe wyskoczyć z klatki piersiowej, na szczęście umiejętności wspinaczkowe moich dzieci okazały się nadzwyczaj imponujące i nikt nie ucierpiał.

Kiedy dzieciaki ucięły sobie drzemkę, ja próbowałam nacieszyć oczy widokiem i odetchnąć trochę. W końcu to, co najlepsze było dopiero przed nami.

A Czardworek znajdujący się w miejscowości Przysietnica k/Brzozowa, bo tam nas przywiało, to miejsce świetne na chwilę odpoczynku. Niektórzy lubią wypoczywać w luksusach, mnie potrzebny jest kąt do spania, łazienka w pokoju i kuchnia serwująca ciepły posiłek. Moje dzieci zaprawione w bojach na woodstockowym polu też nie narzekały, choć atrakcji specjalnie dla maluchów nie było. Ten ośrodek turystyczny ma najwięcej do zaoferowania nieco starszym bywalcom. Co dokładnie? Zajrzyjcie tutaj (klik). Bardzo żałuję, że trafiliśmy tu dopiero późną jesienią, bo doprawdy w atrakcjach można przebierać.

strzala-poludnia

Nam pogoda trochę nie sprzyjała, ale udało się skorzystać z przejażdżki ciuchcią „Strzała Południa”. Pomimo, iż było okrutnie zimno, dzieciaki były wniebowzięte.

Poza tym, mieliśmy przyjemność obejrzeć przedstawienie przygotowane na finał projektu „Różnie w kraju, różnie w zwyczaju, ale my kochaju”. Jego uczestnikami byli młodzi ludzie z Polski i Ukrainy.

czardworek-1

czardworek-2

W pięknym spektaklu przedstawione zostały tradycje związane z zaślubinami, zarówno polskie, jak i ukraińskie. Była muzyka, taniec, śpiew, piękne panny i przystojni kawalerowie. Było cudnie i kolorowo, ale choćbym na głowie stanęła nie jestem w stanie Wam tego pokazać. Moje zdjęcia pozostawiają wiele do życzenia, na dodatek w trakcie przedstawienia baterie w aparacie postanowiły umrzeć. Tym bardziej nie jestem w stanie przekazać Wam dźwięków, które mnie urzekły. Kontakt z żywą muzyką to dla mnie również magiczne doznanie, wywołujące dreszcze. Przy tej okazji na nowo odkryłam akordeon i drzemiące we mnie pokłady miłości do jego dźwięków.

czardworek-3

czardworek-4

Nam w udziale przypadł tylko finał, ale cały projekt trwał tydzień. Młodzież polska i ukraińska miała okazję lepiej poznać się wzajemnie i przekonać się, że różnice nie stoją na drodze przyjaźni.

Głównym sprawcą zamieszania było Tarnobrzeskie Stowarzyszenie Inicjatyw Artystycznych FRAM  i jego prezes oraz główny wizjoner Dariusz Chmielowiec. Jednak na sukces tego projektu pracowało wielu ludzi. Włożyli w to mnóstwo energii, siły i nerwów trochę też. Według mnie każde takie działanie jest godne podziwu. Cieszę się, że mogliśmy obejrzeć efekty tych działań.

czardworek-5

Chwile spędzone w magicznym Czardworku w towarzystwie młodych, roztańczonych i rozśpiewanych, pełnych energii i radości ludzi, sprawiły, że odpoczęłam (pomimo kilometrów przemierzonych po schodach) i naładowałam akumulatory pozytywną energią.

czardworek-6

Był jednak jeden incydent, który nie powinien mieć miejsca. Zachęcona niezwykłym klimatem miejsca, postanowiłam wybrać się na krótką wycieczkę. Oczywiście nie taką zwyczajną. To miała być tajemnica, bo nie zbyt chętnie przedstawiam się z tej strony, ale niestety prawda wyszła na jaw i Mężulu przyłapał mnie podczas lotu na miotle. Teraz wreszcie ma dowody na to, że ze mnie prawdziwa wiedźma. 🙂

lot-na-miotle-czardworek

Chyba powoli przekonuję się, że nie jestem taką straszną zwolenniczką organizacji. Coraz częściej zdarza mi się stwierdzać, że te nasze spontaniczne akcje przynoszą najwięcej radości. Zresztą, najważniejsze, że mogliśmy spędzić trochę chwil razem. One zawsze są pełne magii 🙂

 

14 comments

  1. Klimatyczne miejsce – lubię takie. Mają w sobie coś wyjątkowego. Świetny weekend 🙂

Możliwość komentowania jest wyłączona.